
CZYM JEST, A CZYM NIE JEST MIŁOSIERDZIE?
(cz. 1)
Skala popularności przymiotu Bożego miłosierdzia równać się może chyba tylko skali jego niezrozumienia. Mam wrażenie, iż owo niezrozumienie jest często tak głębokie, że pozwala brać za miłosierdzie nie tylko coś, czym ono nie jest, ale wręcz to, co stanowi w istocie przeciwieństwo miłosierdzia.
W konsekwencji wydaje nam się, że żyjemy w czasach, w Kościele i w świecie, w których miłosierdzie Boże i ludzkie może wreszcie wydobyć się spod gruzowiska prawd o Bożej sprawiedliwości czy gniewie i w pełni zakwitnąć. Tymczasem, patrząc wokół siebie, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że żyjemy w czasach niezwykłego kryzysu świadomości i podejmowania czynów miłosierdzia chrześcijańskiego. Objawienie zaś dane na nasze czasy św. siostrze Faustynie potwierdza nie tyle wysoką jakość tego momentu w historii Kościoła i świata, w którym przyszło nam żyć, ile raczej jego marność. W świat, w którym za fałszywą walutę kupuje się fałszywe dobra, Bóg postanowił wprowadzić złoty pieniądz swojego miłosierdzia nie dlatego, aby pochwalić funkcjonowanie tego “rynku fikcji”, ale aby przypomnieć o tym, jak wygląda prawdziwy pieniądz. (…) Przyjrzyjmy się więc najpierw, czym naprawdę jest miłosierdzie, czym nie jest, a co jest jego podróbką czy przeciwieństwem.
Miłosierdzie, czyli miłość o nieustępliwej cierpliwości
Wyobraźmy sobie następującą sytuację: do uznanego nauczyciela gry na fortepianie zostaje przyprowadzony przez rodziców kilkunastoletni już chłopiec. Rodzice proszą nauczyciela, aby zrobił z ich pociechy wirtuoza i to takiej klasy, aby był zdolny sięgnąć po laury Konkursu Chopinowskiego. Co ciekawe, chłopiec marzy o tym samym i szczerze deklaruje, że naprawdę chce poświęcić życie muzyce, fortepianowi i katorżniczej wręcz pracy nad pięknem. Gdy nauczyciel rozważył sprawę, wziąwszy pod uwagę wiek chłopca i to, co usłyszał podczas przesłuchania, stwierdził, iż może obiecać tyle, że poświęci chłopcu całą swoją uwagę i czas, a także że jeśli chłopiec cały czas będzie równie zapalony do pracy i rzeczywiście pracowity, na pewno zrobi postępy. W jakim wymiarze i czy będą wystarczające, aby sięgnąć po laur konkursu pianistycznego – trudno powiedzieć. Niemniej jednak tym, do czego zobowiązuje się nauczyciel i czego na mocy sprawiedliwości będzie można od niego oczekiwać, to codzienne lekcje oraz – przy wytężonej pracy ucznia – widoczny postęp. Obie strony zgadzają się na takie właśnie warunki i zaczyna się praca. Przez pierwsze tygodnie wszystko idzie dobrze. Nadchodzi jednak wiosna, a do tego pierwsze znużenie ciężką pracą i monotonnymi ćwiczeniami techniki wirtuozowskiej. Uczeń zaczyna się zniechęcać. Nauczyciel jednak zaczyna wyraźnie widzieć, że chłopiec ma rzeczywiście duży talent i jest w stanie nie tylko wygrać Konkurs Chopinowski, ale też stać się jednym z najlepszych interpretatorów muzyki Chopina, jacy kiedykolwiek grali. Mówi uczniowi wprost, że widzi takie możliwości i że one są realne. Niewiele to pomaga. Chłopiec coraz częściej nie przychodzi na lekcje. Czasami odwołuje je telefonicznie w ostatniej chwili, a kilka razy zdarzyło mu się po prostu nie przyjść w umówionym terminie. Jeśli nawet uczeń pojawia się na lekcjach, to coraz częściej przychodzi nieprzygotowany. Nie ćwiczy w domu, nie gra tego, co powinien grać. Nauczyciel coraz głębiej uświadamia sobie, że obaj tracą czas. Co w takiej sytuacji powinien zrobić? Sprawiedliwe są co najmniej dwa rozwiązania.
Po pierwsze, może po prostu nie reagować i przyjąć postawę, którą można wyrazić w słowach: “Ja robię, co do mnie należy. Jeśli chcesz skorzystać – proszę bardzo. Jeśli nie, twoja sprawa i twój wybór. Ja jestem do dyspozycji w umówionym czasie i chętnie ci pomogę, jeśli przyjdziesz na tyle przygotowany, aby z mojej pomocy skorzystać. Reszta zależy od twojej decyzji”. Jest to rozwiązanie jak najbardziej sprawiedliwe, choć możemy jednocześnie mieć poczucie, że sprawiedliwość tego rodzaju jest zbyt ustępliwa i zbyt mało zaangażowana. Janusz Pyda OP